Strona główna
Polityka  
Ge Chuevara idzie do pracy

"Bo nie zna życia, kto nie pracował w amerykańskiej korporacji" usłyszał kiedyś Ge i postanowił poznać życie. Odkurzył laptopa, napisał życiorys, wytłuścił co fajniejsze kawałki, wydrukował w kilku kopiach i wysłał do tych największych, amerykańskich korporacji, które po ostatnich fuzjach i przejęciach miały większe obroty niż budżet niejednego kraju. Oto fragment pamiętnika Ge z tego okresu:
    11 września - Wysłałem życiorysy. Czekam.
    12 września - Nic.
    13 września - Ciągle nic.
    25 września - Poczta przysłała karę. Drukuję kolejne życiorysy i wysyłam w kopertach z naklejonymi znaczkami. Oczywiście znaczki wykonałem własnoręcznie z bibułki i sreberka z serka topionego. Są piękne i aż żal mi wrzucać je do skrzynki.
    10 października - Otrzymuję jedną odpowiedź. Proszą o wysłanie CV. Dowcipnisie.
    11 października - Kibel Fastro, redakcyjny specjalista od spraw biurowych, deratyzacji i węgierskich masarzy (wąsami), wyjaśnia mi, że CV nie jest starszą wersją 2CV. Piszę życiorys od końca, tu i ówdzie wrzucając jakieś angielskie lub niemieckie słowa. Margines ozdabiam malunkami pierwiosnków i niezapominajek. Dołączam moje zdjęcie zrobione na demonstracji, gdzie domagaliśmy się, by wszyscy urzędnicy państwowi nosili w kieszeniach żółty ser.
    12 października - Przychodzą komornicy z sieci telefonicznej. Przez pomyłkę wysłałem do ich firmy mój życiorys i w ten sposób zdobyli adres mojej obecnej kryjówki. a kiedy mnie zachęcali do wzięcia telefonu za darmo, masarz zapewniali, że będzie tak miło. Szczuję łobuzów Psem Masławem i straszę znajomością z Żakiem de Frakiem.
    26 października - Nareszcie! Dostałem ofertę z wielkiej, amerykańskiej korporacji. Na rozmowę kwalifikacyjną zakładam stalowy gejerek pożyczony od Jeżozwierza - trochę pije pod pachami, na szczęście tylko mleko. Do aktówki chowam pistolet na wodę i dwa pierdzące klęczniki.
    2 listopada - Pierwszy dzień w robocie. Mam własny komputer i biurko. Kubek na herbatę muszę jednak zakupić za własne pieniądze. Naczelnik tłumaczy mi, co mam robić, aby być efektywny. Zasypiam. Ludzie wokół są smutni i wyglądają na niewyspanych i zmęczonych. Rozpoznaję teren, nawiązuję kontakty z współtowarzyszami.
    3 listopada - Rano wypuszczam w sieci wirusa. Na wszystkich ekranach pokazuje się motyw egzotycznego liścia. Nie można pracować, więc ludzie wyglądają na zadowolonych, niektórzy nawet się uśmiechają. Kiedy technicy odwirusowują po kolei wszystkie komputery, a naczelnik próbuje zmusić nas do jakiejś konstruktywnej aktywności, nalewam wody do jego komputera. Wszyscy idziemy wcześniej do domu.
    4 listopada - Wyspani, kontemplujemy techników, wrzeszczących na naczelnika za wodę w komputerze. Później przyjechały ważne szychy z centrali w Ameryce, więc wysmarowałem klejem wszystkie krzesła w sali konferencyjnej.
    5 listopada - Nowy naczelnik wygląda na spokojniejszego - ma również inne metody zwiększania efektywności. Dziś miał być wieczorek integracyjny. Namówiłem kolegów i na wieczorek przyszedł tylko nowy naczelnik i jego nowa sekretarka. Podobno na wieczorku nie był już taki opanowany.
    6 listopada - Kolejnym pomysłem naczelnika jest system wzajemnych ocen. Po tajnej naradzie, postawiliśmy wszyscy sobie nawzajem maksymalne noty. Wyglądał na rozczarowanego, do momentu, gdy ktoś wpuścił do sieci wirusa. Koledzy przejmują inicjatywę i stają się coraz bardziej kreatywni. Na ekranach rastafariańska flaga, z głośników leci Bob Marley. Wieczorem naczelnik krzyczał w swoim gabinecie i niszczył sprzęty. Chyba ma za nerwową pracę. Poradziłem mu zająć się czymś mniej absorbującym i stresującym.
    7 listopada - Dziś sobota. Zwykle koledzy chodzili w soboty do pracy, by odrobić jakieś zaległości. Ale tym razem wszyscy poszliśmy do knajpy. Ustalamy grafik - kto i kiedy: wpuszcza wirusa, nalewa wody do komputerów, wkłada tlące się pakuły do czujnika dymu. Jeden z kolegów zauważył, że w sali konferencyjnej łatwo zrobić zwarcie i wtedy wywala korki w całym wieżowcu. Inny obiecał założyć firmowy aparat cyfrowy w ubikacji szefostwa i podłączyć go do internetu.
    9 listopada - z przyjemnością ja i cała załoga chodzimy do pracy. Jesteśmy efektywni, działamy z wyobraźnią. Zażądaliśmy podwyżek. Naczelnik dostaje ataku szału, jedzie na pogotowie. Ratując sytuację, szefostwo zamiast podwyżki próbuje wymyśleć jakiś program premii motywacyjnych, ale komputery nie działają. Szybko uczymy się negocjować.- przegadujemy ich bez trudu i stawiamy na swoim.
    13 listopada - Piątek. Zbiera się zarząd. Zacinamy całą grupę w sali konferencyjnej, włączamy klimatyzację i wrzucamy dżem przez wentylator.
    16 listopada - Członków zarządów uwalnia ślusarz. w sali konferencyjnej unosi się niewywabialny zapach dżemu truskawkowego.
    17 listopada - Amerykańskie szychy przysłały fax, że kończą swoje interesy w naszym kraju. Wszyscy dostają trzymiesięczne odprawy. Robimy wielki bal i doskonale się bawimy. Zdobyłem w tej firmie naprawdę ogromne doświadczenie. Postanowiłem zrobić karierę międzynarodową. Jutro wysyłam CV do największych multikorporacji, które po ostatnich fuzjach i przejęciach mają zyski większe, niż niejeden kontynent. a znaczki zrobię z opakowania po mydełku i z folijki po landrynkach."

FIN


Strona główna
Polityka  
16.01.2001