16 sierpnia 1999 roku nie był zwykłym dniem. Nie był to nawet
dzień niezwykły. Był to najniezwyklejszy, bo ostatni dzień starego świata. Dla nikogo
chyba nie było zaskoczeniem to, że w błysku fleszy i ogni niebieskich świat,
do którego się już zdążyliśmy przyzwyczaić uległ zagładzie. Obsługa medialna tego
wydarzenia była wystarczająca, aby każdy obywatel Ziemi zdążył zgromadzić odpowiednie
zapasy mąki i cukru, oraz pojednać się z właściwymi sobie Kościołem i Wojskową Komisją
Uzupełnień. Od kilku miesięcy prasa, radio i telewizja przypominały przepowiednie
Nostradamusa, sklerotycznego paryskiego aptekarza z szesnastego wieku, który wprawdzie
guzik mógł wiedzieć o alergiach, energii atomowej i efekcie cieplarnianym, ale za
to bezbłędnie prognozował gwałtowne załamanie pogody i całej reszty z pięćsetletnim
wyprzedzeniem. W sukurs mediom pośpieszyły też siły przyrody i na pięć dni przed
katastrofą dały sygnał ostrzegawczy w postaci zaćmienia słońca. Każdy, kto oklaskiwał
księżyc zasłaniający słońce nie mógł zignorować żelaznej logiki prześwietlającej to
wydarzenie: w dzienniku mówili o zaćmieniu, oto mamy zaćmienie; w dzienniku mówią
o końcu świata, będziemy mieli koniec świata. Nawet synoptycy, politycy i akwizytorzy
odzyskiwali w tych dniach swój dawno utracony autorytet.
I oto stało się. Szesnastego sierpnia w południe zwiedzałem jaskinię w Postojnie,
na Słowenii. Pamiętam swój żal do kasjerek. Dlaczego kupczą one naszymi ostatnimi
minutami, żądając stanowczo wygórowanych sum za bilet wstępu, skoro i tak wszystko
to rypsnie w przeciągu kwadransa? Temperatura w jaskini jest stała i wynosi osiem
stopni poczciwego Celsjusza. Podczas z dawna oczekiwanych wydarzeń nic się w tej
kwestii nie zmieniło. Jaskinia w Postojnej jest dosyć głęboka i później nawet nieco
żałowałem, że nie mogłem obserwować owych ścian ognia, krwawego deszczu,
rozstępującej się ziemi, podnoszących się oceanów, płonących rydwanów, umarłych
powstających z grobu, rozpadających się w proch ludzkich potęg i przede wszystkim
czterech jeźdźców apokalipsy na tych wielkich koniach. Później znajomi opowiadali
mi, że nie różniło się to zbytnio od obrazów, jakie można obejrzeć w pierwszej
lepszej hollywoodzkiej superprodukcji, albo na lekcjach wuefu u pana Kukusia.
Nieważne. Ważne, że kiedy już wyszedłem z jaskini, stary świat się skończył, a to,
co zobaczyłem przeszło wszelkie moje oczekiwania.
Przede wszystkim okazało się, że mamy piękną pogodę. Tego chyba nikt się nie spodziewał.
Jeszcze parę minut wcześniej z nieba lały się strumienie krwi, a teraz, proszę bardzo:
bezchmurne niebo, piękne słoneczko i ani jednej kałuży o dużej ilości czynnika
obniżającego krzepliwość. Wyciągnąłem z plecaka kanapkę i mimo iż pochodziła ze
starego świata (zrobiłem ja rano), smakowała mi jak nigdy. Zachwycony nowymi porządkami
ruszyłem przed siebie. Z każdym krokiem nabierałem pewności, że świat, w którym przyjdzie
nam żyć, nie rozczaruje nas. Śmiecie, które jeszcze przed południem zaścielały pobocza ulic,
zniknęły; nie przejechał mnie żaden samochód; żaden ptak nie nasrał mi na głowę; Włosi
wciąż się uśmiechali, ale już nie lubieżnie.
Później mogło być tylko lepiej. W miejscu, w którym zamierzałem łapać stopa ktoś napisał:
"stoimy tu pieprzone pięć godzin". Pieprzone pięć godzin było z pewnością godzinami
starego świata. Dla mnie zatrzymał się pierwszy samochód, na który zamachałem. Co więcej,
jego kierowca mówił po angielsku. Co więcej, nie wywiózł mnie do lasu i nie zgwałcił.
Nie zabrał mi nawet paszportu i pieniędzy. Żeby było jeszcze śmieszniej, zwykła Łada Niva,
którą prowadził nie zepsuła się po drodze, a wręcz przeciwnie, pruła po autostradzie
jak porządny Chrysler.
Chryslerem też jechałem. A kiedy wysiadłem z pierwszego, nadjechał drugi i pojechałem nim
dalej. Nad morzem znalazłem bankomat, który akceptował Master Card. Mogłem podjąć
pieniądze, ale nie zrobiłem tego, starczyło mi bowiem tych, które podjąłem wcześniej w
Ljubljanie (w nowym świecie stare pieniądze nie traciły swojej wartości nabywczej, to
też uznałem za cud). Mimo iż miałem pieniądze, nikt mi ich nie ukradł. Nikt też nie
ukradł moich pozostałych rzeczy, gdy zostawiłem je nad morzem i poszedłem się kąpać.
To, że pilnowała ich moja towarzyszka podróży nie sprowokowało nikogo do tego, by ogłuszyć
ją tępym narzędziem i zaciągnąć w krzaki. Świat wyglądał jak z reklamówki biura podróży.
Albo z gazetek Świadków Jehowy, co akurat można łatwo zrozumieć.
Nie mogę oczywiście powiedzieć, że otaczała mnie doskonała harmonia. Była jedna rzecz,
która mnie niepokoiła. Otóż martwiłem się tym, że wraz z końcem świata nie odbyło się
nic, co mógłbym nazwać Sądem Ostatecznym. W grę wchodziły trzy wytłumaczenia sytuacji:
- sąd się odbył, ja zostałem osądzony i przydzielony do odpowiedniego świata, a to,
że nic nie widziałem należy przypisać czystej metafizyce, o której my, zwykli patafizycy
nic wiedzieć nie możemy;
- sąd się odbył, prawie wszyscy zostali osądzeni, a ja z jakichś po ludzku
niewytłumaczalnych powodów nie podpadam pod Ostateczną Jurysdykcję i mogę bez przeszkód
cieszyć się tym, co mam.
- sąd nie odbył się jeszcze, a to co nas otacza jest tylko stanem przejściowym, po
opuszczeniu którego wielu grzeszników będzie zgrzytało zębami, z głodu, chłodu, bólu,
zawiści, obstrukcji i braku polopiryny.
Dwa pierwsze wytłumaczenia nie niepokoiły mnie, a wręcz wypełniały błogim ciepełkiem.
Trzecie wytłumaczenie pozbawiało mnie jednak komfortu psychicznego. Jeżeli sąd się
jeszcze nie odbył, jeżeli świat, po którym podróżuję nie jest światem nieskończonym,
jeżeli kolejne stopy nie będą zatrzymywały się od pierwszego machnięcia
Zimny dreszcz
przebiegł po moich doskonale opalonych plecach. W końcu jednak zrezygnowałem z niepokoju.
Trzeba cieszyć się tym, co się ma. A ja na razie miałem szczęście. Wielkie szczęście.
Pozwolę je sobie streścić w formie telegraficznej.
Morze było ciepłe i nie śmierdziało mazutem; celnicy na granicy chorwackiej przepuścili
mnie nie zadając zbędnych pytań o cel podróży i zasobność mojego portfela; pan w autobusie
uśmiechał się, nie oszukał na cenie biletu, a pod koniec powiedział "do widzenia"; deszcz
padał tylko wtedy, gdy miałem się gdzie schować; nocna wichura nie połamała masztów mojego
namiotu; mimo iż złożyłem namiot i spałem pod gołym niebem, nocna wichura nie przywiała
ulewy; starczyło mi pieniędzy na powrót do kraju; kanar w autobusie nie przyczepił się
do bagażu, choć nie skasowałem biletu; w ogóle nie było kanara w autobusie; kiedy wróciłem
do domu okazało się, że moi współlokatorzy nie wymienili zamków w drzwiach, a nawet prawie
ucieszyli się, gdy już wszedłem do środka; bałagan, który zastałem dało się uprzątnąć
w ciągu kilku godzin; nie zaraziłem się ani ebolą, ani wirusowym zapaleniem opon mózgowych,
ani wirusowym zapaleniem wątroby, ani wirusowym zapaleniem czegokolwiek innego, ani
nawet grypą.
A co najdziwniejsze, i co ostatecznie utwierdza mnie w przekonaniu, że świat na którym
żyjemy jest nowym i ostatecznym światem: redakcja "Słonecznych Zbiórka!" pierwszy raz
od czterech lat zaktualizowała swoją witrynę internetową.
Zostańcie w Pokoju.
- H. J. Vonnthieske WXL.