
WSTĘPNIACZEK
Świat się zmienia, zmianie ulega nastawienie ludzi do słowa pisanego.
Po olśniewających sukcesach naszej gazety w numerze 10 objawiliśmy totalny
kryzys mocy twórczych; weny i muzy opuściły nas wraz z bocianami i uciekły
do ciepłych krajów. Po wielokrotnie zwiększanym nakładzie, dodrukach i
przedrukach w innych czasopismach w kraju i za granicą klęska na całej
linii. Pomimo, że nakład ostatniego numeru wyniósł tylko 30 sztuk, udało
nam się dobrowolnie i za darmo rozdać tylko 2, z tego jeden po długiej
namowie wzięła siostra Uksia. Pozostałe egzemplarze przyjął pan Mietek
- dozorca budynku przy ulicy Łochowskiej 54, pod warunkiem, że nie będzie
musiał ich czytać. Powiedział, że potrzebuje wkładów do kubła na śmieci...
Nie wierzymy, że to kosmetyczna zmiana tytułu nr 10. spowodowała, że
wypadliśmy z rynku. Czyżby więc KOMERCJALIZACJA naszych czytelników?
A może to my utraciliśmy nasz talent i wrodzoną błyskotliwość? Czy bezpowrotnie?...
Walcząc z kryzysem wymyśliliśmy, że nasz numer nie będzie jakąś tam zwykłą
gazetą, że to czyta się, czyta i bach do kosza. W numerze znajdziesz -
czytelniku - przerywane linie. Zginając kartki wzdłuż nich uzyskasz efektowne,
kolorowe pudełko, w które możesz zapakować co chcesz i położyć pod choinkę!!!
Wielu ładnie opakowanych prezentów życzy z okazji Świąt B.N.
Redakcja "SŁONECZNI-ZBIÓRKA" |
 |
Spis treści:
Raport Wigilijny
Jorge Luis Borges (1904-1988)
Chciałem wam opowiedzieć bardzo interesującą historię, która przydarzyła
się ostatnio moim sąsiadom. Otóż sąsiedzi ci są, a właściwie byli, a właściwie
znowu są bardzo biedni. Najstarszy z sąsiadów - Tata Sąsiad trochę aż zwariował
z tej biedności i postanowił wysłać trzy małe sąsiadziątka na ulicę. Sami
rozumiecie, że to skurwysyństwo.
Ale zbliżały się święta i stał się cud! Tata sąsiad odnalazł na podłodze
w dużym pokoju sporą bryłkę złota. Trzy małe sąsiadziątka nie poszły więc
na
ulicę, a Tata sąsiad wyzdrowiał. Czas jednak płynął i pod koniec następnego
roku zaczął chorować nie tylko Tata Sąsiad, ale również Mama Sąsiad, a
trzy małe sąsiadziątka znów stały się niespokojne. I, kurcze!, cud powtórzył
się! 24 grudnia ubiegłego roku Sąsiedzi znaleźli na podłodze w dużym pokoju
dwie spore bryłki złota i podskoczyli z radości. Ponownie zostali ocaleni!
Nie zastanawiali się nawet nad tym któż jest czyńcą tak wspaniałych i jakże
na miejscu podarunków: "Święty Mikołaj i basta!" - chrząkała Babcia Sąsiad
i wszyscy się z nią bezkrytycznie czasem zgadzali. W Wigilię B.N. tego
roku cała rodzina przebrała się odświętnie i czekała na trzy bryłki złota.
Szczególnie małe sąsiadziątka czekały, bo nie były już takie małe i wiedziały
czym się różne rzeczy mogą skończyć.
O godzinie 20.14 do drzwi zapukało trzech niespodziewanych kolędników
z urzędu podatkowego. No i co teraz zrobią moi Sąsiedzi? Pomyślcie o nich
wtranżalając kluski z makiem.
Warszawa, 18. grudnia 1996 r.



Strzał do, Strzał od...
Rewolucja á la MAGGIE
Ge Chuevara: Długo nie chciałem robić, ale w końcu sobie myślę:
"no co, kurczę?" i w ten sposób otrzymujecie, nasi drodzy czytelnicy kolejny
cykl pod wiele mówiącym tytułem "strzał do, strzał od". W cyklu tym będę
prezentował prześwietnych bojowników i słynne ofiary Rewolucji. Dziś w
naszym studio gościmy osobę o międzynarodowej sławie i paru niezłych świństwach
na koncie...
Gość: Well...
Ge Chuevara: Osobę, która ostatnio przeszła na naszą stronę
i ...
Gość: So?
Ge Ch.: I dlatego może gościć w redakcji naszego antyimperialistycznego
w najszerszym rozumieniu tego słowa, pisma. Przed państwem...
Werbel: ptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptptp
Ge Ch.: Margaret Taczer!
Fanfary: Tatammm!!!
Margaret Taczer: Dzień Dobry.
Ge Ch.: Witamy... Pozwolisz, że będę do ciebie mówił Margaret?
M.T.: So, oczywiście Stary... W końcu, jedna klika.
Ge Ch.: No właśnie, jedna klika... Zanim jednak opowiesz o swoich
aktualnych zajęciach i zainteresowaniach, przypomnij może historię swojej
kariery...
M.T.: So... Od samej młodości w partii konserwatywnej - masa,
masa roboty - najpierw drobna funkcjonariuszka, później pnę się coraz wyżej,
aż wreszcie zostaję szefową Torysów (w 1975... Co ty wtedy robiłeś, Ge?),
a w 1979, wreszcie... Jestem premierem!!!
Ge Ch.: To wszystko pięknie wygląda, partia konserwatywna kojarzy
nam się z miłym, pachnącym starszym panem z wąsami i w okularach, który
przy szklance brendy opowiada o tym, jak to dawniej masło smakowało. Przyznaj
jednak, Margaret, że reprezentowałaś prawe skrzydło konserwatystów... Słowem,
jeszcze krok i... "raz, dwa, trzy - jesteś Adolfem!"
M.T.: No, nie przesadaj... Moje hormony...
Ge Ch. wkurzył się ostro: To nie jest sprawa twoich pieprzonych
hormonów! Irlandia, strajki dokerów, wreszcie Falklandy... To przecież
ty z tą swoją "twardą ręką" wpakowałaś UK w tę absurdalną wojenkę!
M.T.: OK, stary... Było - minęło...
Ge Ch.: Fuck! Nie ma "było - minęło"!!! To co zrobiłaś z towarzyszami
z IRA nie było wcale lepsze od rodzimych pomysłów Herr Dzierżyńskiego...
Tylko technologia nowocześniejsza.
M.T.: Jasne, masz rację, to co robiłam będąc premierem nie miało
nic wspólnego z wolnością i demokracją, w co chcielibyśmy wierzyć, aby
zachować nasze westernowe podziały na zły Wschód i dobry Zachód. Ale przecież
od kilku lat nie mam nic wspólnego z tym całym syfem... Myślę, że odpokutowałam
swoje winy wobec wszystkich rewolucjonistów świata, a obecnie...
Ge Ch. już uspokojony: Właśnie, co obecnie? Na wstępie
powiedziałem, że przeszłaś na naszą stronę... W czym rzecz?
M.T.: Otóż... Zostałam Świętym Mikołajem.
Ge Ch.: Ach, więc na Rynku w Krakowie rozdajesz cukierki z torby
z napisem "E. Wedel", czy też może wynajmujesz się za dwie stówki na Gwiazdkę
do burżuazyjnych bahorków?
M.T.: Nic z tych rzeczy... Nie bawię się w komercyjno - prostytucyjne
gówno... Zostałam prawdziwym Świętym Mikołajem. Rozdaję prezenty za darmo
i to tylko takim dzieciakom, które na to zasłużyły.
Ge Ch.: Rzeczywiście... Broda się trzyma...
M.T.: Aj... A tu mam prezenty...
Ge Ch.: O kurcze!
pauza, po czym konsternacja:
Ge Ch.: No dobra, ale skąd bierzesz na to pieniądze? Czyżby
to była kaska, którą oszczędziłaś na robotnikach, kiedy byłaś pierwszym
Lordem Skarbu?
M.T.: Nie... wiesz... rozkręciłam niewielki interes.
Ge Ch.: Well...
M.T.: Handluję bronią i narkotykami... Sprowadzam kałasze i
semtex* do Belfastu, oraz twarde dragi dla londyńskich yuppies.
Ge Ch.: Czy nie jesteś zbyt monotematyczna... Wczoraj Belfast,
dzisiaj Belfast...
M.T.: Wiesz, stary... Chciałam obejrzeć to z drugiej strony...
Poza tym, nie zapominaj, że byłam konserwatystką... Łatwo się przywiązuję.
Kiedyś zamykałam tych chłopców do więzień bez nakazów aresztowania, teraz
daję im mocne argumenty do ręki. Musi być równowaga... Wszystko dla dzieciaków.
Ge Ch.: A więc zbierasz soczyste owoce z pokurczonego mutanta,
którego sama zasadziłaś?
M. T.: Chuevara, przestań... W polityce i handlu nie ma miejsca
na sentymenty... Ja mam cię tego uczyć? Skoro mogę wysłać dwieście bachorów
z Menczesteru na Wyspy Kanaryjskie za zupełne friko, to..............
W tym momencie na rozmawiających opada kurtyna kłopotliwego milczenia
*) Semtex - czeski materiał wybuchowy, nieźle daje do pieca (przyp.
- Ge Ch.).

KONCIK GRAMATYCZNY
informacja PRASOWA
Dziś w naszym konciku prawdziwy dramat granat gramat.
Zajmiemy się bowiem sposobem prezentowania najważniejszych wiadomości na
pierwszych stronach gazet. Oczywiście określenie "najważniejsze" jest bardzo
subiektywne - wystarczy wspomnieć takie tytuły artykułów jak: "Zdradziła
go z saperem podwodnym" albo "Baba zjada faceta". Pomińmy jednak czasopisma
posiadające w tytułach przedrostki: Super-, Extra-, Sex- oraz przymiotnikami
"sensacyjny" i "erotyczny". Aby zrozumieć i posiąść umiejętność pisania
artykułów na pierwszą stronę spójrzmy na następujący przykład:
"Wczoraj w londyńskim City o godzinie 1700
eksplodowała bomba. Najprawdopodobniej odpowiedzialna jest
za to Irlandzka Armia Republikańska. Jak zwykle, [ ... ble, ble]. Zginęło
27
osób, 50 jest rannych. Kawałki ciał znajdywano
w promieniu 100 metrów."
Pierwsze trzy podkreślone fragmenty informacji to: miejsce, czas
i rodzaj Wydarzenia Na Pierwszą Stronę. Dalej następują mało interesujące
rozważania kto, co i dla czego, po czym pointa: ilość zabitych i poszkodowanych
(koniecznie zapisane inną, odróżniającą się czcionką). Na koniec można
dorzucić jakiś rodzynek czy ciekawostkę - najlepiej coś przykuwającego
uwagę: złamanie otwarte kręgosłupa, ciała zwęglone napalmem czy zgwałcone
niemowlęta. Alternatywą może być informacja, czy dany fakt zmienił sytuację
na tokijskiej giełdzie.
Aby przećwiczyć sztukę tworzenia podobnych tekstów proponuję proste
ćwiczenie - proszę uzupełnić poniższą wiadomość:
"W afrykańskim mieście ........, dnia ........., doszło do ...........
Jest to efekt ciągnącego się przez lata konfliktu plemiennego, który pochłonął
już ........, a ......... pozostaje bez dachu nad głową. Nikt nie potrafi
powiedzieć, jak ugasić ogień tej krwawej wojny. Najciekawszą propozycją
jest zrzucenie ................."
Czy czujecie się jak dziennikarze z pierwszych stron? Jakie to uczucie?
Podzielcie się z nami swymi reflekcjami listownie. Adres znacie.
Ge Chuevara
DEKOMPRESSSSJEMUUUUUZYCZNE
DZIŚ - CHÓREM
|
|
Cześć, to ja Głośna Iga! Święta świętami, ale przecież nie każdy może dostać
prezenty, więc o co chodzi? Nie jest to proste pytanie, nie będziemy więc
rozpisywać na ten temat konkursu... Zresztą, gdyby było ono proste, na
pewno też byście nie przysłali kartek z poprawnymi odpowiedziami... Dlaczego?
Bo wam się nie chce... Marazm i konsumeryzm opanował wasze szare komóreczki,
kochani, i zamiast masowo projektować akcje, które miałyby rozpirzyć system
od dołu, czekacie spokojnie na Świętego Mikołaja i jego żenujące substytuty.
Ale, to jednak muszę wam powiedzieć, nie wszyscy zanurkowali w wygodnych
fotelach gnuśnej jaźni... Oto przed nami stoi najambitniejszy z rebelianckich
i najbardziej rebeliancki z ambitnych... Omnipotencjalny Chór Krawców Chirurgów!
A więc sobie z nimi porozmawiam...
GŁOŚNA IGA: Dlugo nie mogliśmy zdecydować się na jakiś wystarczająco
ambitny i rebeliancki temat, którego poruszenie zadowoliłoby obie strony
(to znaczy mnie i was, bo czytelnikom od pewnego czasu i tak jest wszystko
jedno), aż wreszcie z pomocą przyszedł nam mój redakcyjny kolega, Ge Czewara,
który kilka dni temu rozmawiał z Margaret Taczer... W rozmowie tej Margaret
wspomina o tym, że sprowadza twarde dragi dla londyńskich yuppies.
Ge nie podjął jakoś tego tematu, mnie jednak szalenie on zaintrygował...
Twarde dragi są bowiem, jak powszechnie wiadomo morderstwem... Rodzi się
więc pytanie... Czy morderstwo yuppiego jest morderstwem... Lub może raczej,
czy yuppie jest człowiekiem, bo jeśli nie, to Taczerowa jest pod tym względem
czysta...
CHÓR KRAWCÓW CHIRURGÓW: Sprawa jest oczywiście skomplikowana...
Sprowadza się bowiem do pytania, czy można zabijać kogoś, kto nie robi
nic pozytywnego i dużo na tym zarabia. Odpowiedź twierdząca, która nasuwa
się prawie automatycznie mogłaby jednak prowadzić już teraz do rewolucji,
do której jednak nie jesteśmy jeszcze gotowi.
G. I.: A więc na razie darujemy Japiszonom?
CH. K. CH.: Chyba należałoby... Nie zapominajmy również, że
kwestia zarobków i pracy nie jest najważniejszą, a już na pewno nie jedyną
sprawą w życiu człowieka (jakkolwiek sami yuppies sugerowaliby coś wręcz
przeciwnego). Może więc warto by się było zastanowić nad rodziną, domem...
a nawet duszą przeciętnego yuppiego i z tej perspektywy rozważyć ewentualną
eksterminację.
G. I.: No tak, ale przecież sami Yuppie nie zastanawiają się
nad rodziną, czy duszą, a dom interesuje ich jedynie jako miejsce, w którym
można gromadzić artykuły konsumpcji...
CH. K. CH.: I to jest właśnie powód, dla którego powinniśmy
raczej otoczyć ich opieką, a nie skazywać na śmierć, w konsekwencji czego
nigdy nie zaznaliby rozkoszy bycia nieśmiertelną duszą w niedoskonale pięknym
ciele... Myśleliśmy już trochę nawet nad cyklem koncertów dla pracowników
kilku multikorporacji, banków i Giełdy, koncertów, na których prezentowalibyśmy
zestaw elementarnych prawd o świecie zaśpiewanych do popularnych melodii
dodekafonicznych.
G. I.: Czy nie jest to zbyt karkołomny sposób sprzedawania tak
potrzebnej wiedzy? Przecież muzyka dodekafoniczna to ciężki orzech do zgryzienia...
CH. K. CH.: To co mówisz to typowy burżuazyjny przesąd. Mówiąc
wprost, a przecież w końcu trzeba to by było powiedzieć, "elity intelektualne"
dwudziestego wieku są zainteresowane jedynie zachowaniem zdobytej pozycji...
Doskonale zdają sobie sprawę, że gdyby dopuścili do naukowej dysertacji
język potoczny, a do sali koncertowej rokendrolową młodzież, ich mądrość
okazałaby się jałowa, a racja bytu explodowałaby pozostawiając czyste pole
Prawdzie. To właśnie owe elity wymyśliły dwie kultury - kulturę wysoką
dla siebie i kulturę niską, odwracającą uwagę, dla "dołów społecznych".
To właśnie one nie wpuściły "brudasów" do filharmonii, a ponieważ doskonale
zdają sobie sprawę, że literalny zakaz miałby skutek wręcz odwrotny, wymyśliły
sposób znacznie bardziej perfidny! Wynalazły mit o hermetyczności muzyki
poważnej... Dzięki temu są niezagrożone i spokojnie chrapią w filharmonicznych
fotelach, podczas gdy na sali powinien znajdować się ktoś zupełnie inny!
G. I.: Czy trochę nie przesadzacie? To co powiedzieliście jest
wykładem spiskowej teorii dziejów! Poza tym obecnie podejmowane są przecież
próby mieszania kultury wysokiej i niskiej i to właśnie przez przedstawicieli
tej pierwszej... Ciężko więc tu mówić o jakimś zamknięciu.
CH. K. CH.: Bzdura! To jest po prostu kolejny krok, a nawet
kilka kroków w tę samą stronę... To co proponuje postmodernizm w postaci
Umberto Eco, czy Vanessy Mae to kolejne maskowanie... Pozwala się "dołom"
liznąć kultury wysokiej, a właściwie tylko na nią popatrzeć, lub może nawet
jeszcze lepiej, jedynie wyobrazić sobie, że się ją ma, że się w niej uczestniczy,
w rzeczywistości jednak po prostu sprzedaje się im tylko ładnie opakowaną
i dobrze nazwaną papkę... W ten sposób proletariusz nigdy nie dotrze do
Piękna, do Prawdziwego Piękna.
G. I.: Ta sama sytuacja jest chyba z Mozartem...
CH. K. CH.: Oczywiście! Mozart, czy Haydn to nazwiska, które
coś mówią i którymi można się pochwalić. A skoro już się chwaliłem Mozartem,
to nie muszę się dowiadywać kim był i, przede wszystkim, co robił Igor
Strawiński. I to jest powód, dla którego teksty świętego Franciszka, Jacka
Kerouaca, Bakunina, Andre Bretona, Danila Charmsa, Lao Tsy, Wicekomendanta
Marcosa, Króla Dawida i innych będziemy śpiewać dodekafonicznie... Rozpirzyć
im głowę od środka!
G. I.: Jak jednak już zauważyliście, elity, które zadbały o
filharmonię i Prawdę dla siebie samych, spocząwszy na laurach (charakterystyczne
swoją drogą dla nich pomieszanie środków i celów!) chrapią na schönbergowskie
serie i absolutne Prawdy. Yuppiesy, od których przecież zaczęliśmy, na
pewno chrapią jeszcze mocniej niż intelektualni...
CH. K. CH.: Słuchaj, Iga... Jako stara rewolucyjna wyjadaczka
powinnaś wiedzieć, że wszystko jest kwestią mocy ładunku wybuchowego...
To co mamy do zareprezentowania wykolei nawet skrajną prawicę!
G. I.: Czyżby więc "nowy, wspaniały Świat"?
CH. K. CH.: Trochę sobie kpisz, ale to dobrze... Wiadomo, że
Utopii nie da się zrealizować w ludzkim porządku, trzeba jednak, droga
Igo, zachowywać się tak, jakby to było możliwe.
G. I.: Amen. Czy na koniec zaśpiewacie nam coś ze swojego repertuaru?
CH. K. CH.: To będzie fragment trzeciej części "manifestu":
Dopóki żółte ręce dotykają
Naszych niepokalanych nóg,
Nasze nogi nie będą niepokalane,
Ale żółte ręce nie będą za to żółte,
Bo przecież ręce obcięte nie mają kolorów
A cóż innego robić z rękami, które dotykają Naszych niepokalanych nóg
Jeśli nie obcinać.
Wtedy tylko nasze nogi będą niepokalane,
Jak i cała reszta
Naszego Świętego Ciała,
Które będzie mogło z czystym sumieniem
Oddać się rozkoszom świętocielesnym
Lub pójść na sok z czarnej porzeczki
Do pobliskiego i ulubionego baru,
Co w rezultacie często wychodzi na to samo. |
 |
G. I.: Muszę wam powiedzieć, że się wzruszyłam, a wam (tu zwracam
się do tych kilkorga czytelników, którzy nie zrobili sobie z tego pięknego
tekstu opakowania na prezenty) muszę powiedzieć "do widzenia".
Ach! I jeszcze Buenos Aires z okazji Świąt!!!!! Trzymajcie się dzieciaki!
Głośna Iga wzruszona


JAK TO SIĘ ROBI
Z przykrością stwierdzamy absolutny brak odzewu na nasze ostatnie konkursy
dla czytelników. Co więcej - wszelka korespondencja urwała się jak nożem.
Nie otrzymujemy już, chlip, całych koszy pozdrowień (z kraju i nie tylko),
depesz gratulujących kolejnego udanego numeru i paczek z zamorskimi owocami.
Nic. Ani nawet najmniejszego telegramu z Mławy. Nawet Bartek
Jachymek nie wysyła już nam pocztówek ze swych wojaży. To zabolało
najbardziej - w związku z tym kończymy naszą kampanię kreującą Bartka na
idola. Adieu, Meierkämpfen! Skoro nic nie przysyłacie na nasz ostatni konkurs
- pokażemy wam jak inni potrafią pisać. I to kto? Dzieci z drugiej klasy
podstawówki! Oto przedruk 3 opowiadań na temat "Moje wakacje", nagrodzonych
wyróżnieniami przez "Młodego Technika" w roku 1973 (Właścicielem oryginałów
jest Barbara Urbanek)
DLACZEGO W MLECZARNI
JEST MLECZARNIA?
reporter z interwencją
Z bagna cywilizacji i śmietnika techniki wraz z grupą interwencyjną
do specjalnych poruczeń na ekologicznych rowerkach trzykołowych - bezpieczeństwo
liczy się przede wszystkim w dobie zabójczych prędkości, przy których nawet
spadając z roweru można zginąć pod kołami wielotonowej ciężarówki - udajemy
się na ciche i bogate łono przyrody, aby zburzyć mit foliowanych płynów
i dowieść, że prawdziwa wieś przetrwa brudny świat plastikowych pojemniczków
i dzięki tradycji i pamięci o dobrach matki Ziemi zachowa to co na
niej najpiękniejsze. Ponieważ rowerki trzykołowe są pojazdami niedalekiego
zasięgu, a nie mogliśmy przecież skorzystać ze śmierdzących i hałaśliwych
przetworników wąglowodorowych, dotarliśmy do cichej i spokojnej nadbużańskiej
wioski.
Lecz chyba misja nasza nie okazała się być tak tajną, jak chcieliśmy...
Usunięto bowiem pogąębiarkę, która według podań mieszkańców już od lat
wyrzucała z siebie kilogramy piasku, litry wody i kłęby spalin. Barki transportowe
ucharakteryzowano szybko na tratwy flisackie z 1222 roku, a mleczarnię...
Eh! Lepiej nie mówić. Chyba nikt już tam nie pamiętał jak ma wyglądać prawdziwa
mleczarnia. Zamiast punktu wydawania pustych baniek zrobiono bowiem sklep
z gumowymi młotkami, w pomieszczeniach, gdzie powinny być olbrzymie kadzie
na mleko stałz cysterny do centralnego ogrzewania, a na górze...! Na górze
okna dachowe - płaskie, uchylne.
Na szczęście grupa miejscowej ludności, zabawiająca się ekologicznie
małym zwierzątkiem ganiając je dookoła pustego placu, odniosła się do nas
dość przychylnie i wyjaśniła grzecznie, że: "Mleczarnia owszem, ale dziś
nieczynna, bo temu facetowi z mlekiem nawalił samochód i nie
mógł przyjechać". "To nasz sukces!" ucieszyliśmy się, choć słońce
jeszcze nie zaszło.
Na wyspie, do której przeprawialiśmy się przez niemal godzinę,
zaatakowani przez olbrzymie owczarki i przegnani głośnymi okrzykami nie
zastaliśmy mleczarni. Po powrocie spotkaliśmy znajomego rybaka, który także
nigdy tu nie widział żadnej mleczarni, ale za to często tu przyjeżdża,
bo lubi ryby. Wieczorem wyciągnęliśmy z naszych lnianych tobołków przenośne
żarna i woreczek prosa, po czym na kamieniu rozgrzanym w ognisku upiekliśmy
podpłomyki i poszliśmy spać.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy w nocy sympatyczni mieszkańcy
chcąc zrobić nam niespodziankę obudzili nas głośnymi krzykami i jazgotem
psów oraz waleniem kijami i pokazali nam to, czego szukaliśmy: szeroką
Drogę Mleczną do Mleczarni. |
 |
My tu jeszcze wrócimy!!!
POGŁĘBIARKA
opowieść
Poranek obudził wieś jak co dzień, trelami ptactwa i porykiwaniami
inwentarza. Wszystko toczyło się zgodnie z ustaloną przed wiekami kolejnością...
Czy jednak wszystko?
Różnicę pierwszy dostrzegł Bednarczyk, miejscowy listonosz, który
urozmaicając sobie codzienny trud, wybrał się przy wolnej sobocie podziwiać
mgąy unoszące się z nadbużańskich łąk. Z zadowoleniem i jakimś zachwytem
obserwował kłębiące się białe opary, które mieszały się i tworzyły nierealne,
magiczne kształty. Mgła, która go otoczyła, odcięła go od wszelkich dźwięków
z zewnątrz. Wokół zapanowała biała cisza, przerywana z cicha pluskiem ryby
rzucającej się ponad nurt rzeki.
Wiatr delikatnie rzeźbiąc opary wokół olśnionego pięknem natury
obserwatora, stworzył w pewnej chwili coś, co przykuło jego uwagę. Listonosz
Bednarczyk przetarł ze zdziwienia oczy: to był ciemny, ogromny kształt
jakby gigantyczny krab lub przechylony na burtę lotniskowiec, albo... Bednarczyk
bał się wypowiedzieć to słowo, ale samo jakąś nadnaturalną siłą wydobywało
się z jego ściśniętego strachem gardła: "po... po... po..." - wyjąkał.
Naraz zrobiło mu się zimno i gorąco. Kurczowo ścisnął w dłoni pasek swojej
torby na listy, z którą nigdy się nie rozstawał. Wrażenie olbrzymiego,
kołyszącego się na delikatnych falach rzeki kształtu pozbawiało go możliwości
logicznego myślenia. "To przecież niemożliwe..." - szepnął ściągniętymi,
zbielałymi ustami. Nogi, pokonując dygot same rzuciły się do ucieczki,
a za nimi reszta Bednarczyka, jego nieodłączna torba na listy i czapka.
Biegł ile sił potykając się, a kiedy wyrwał się z mlecznego obłoku,
a pod nogami poczuł ubitą ziemię drogi gminnej na Opole zakrzyknął: "Ludzie!
ludzie...!". Płuca pękały mu z wysiłku, ale wytrwale pędził w kierunku
kościoła. "Księże proboszczu, tam... nad rzeką..." Ksiądz Chróścik nie
potrzebował więcej słów. Chwilę później w kierunku Bugu biegła już cała
grupa: zziajany i przestraszony listonosz, podekscytowany ksiądz Chróścik
w rozwianej sutannie i Jasielczyk, szwagier sołtysa uzbrojony w widły.
Gdy dobiegli na łąki mgła powoli się rozwiewała. Krótko pokręcili
się po brzegu wypatrując i nasłuchując, a Jasielczyk nawet trzonkiem od
wideł obmacał dno rzeki. Nigdzie jej nie było. Nigdzie nie widzieli ciemnego
złowróżbnego kształtu. W milczeniu patrzyli na recztki unoszącej się mgły.
Bug toczył swoje wody leniwie, zza chmur powoli wychynęło słońce, opodal
rozległ się skowyt łańcuchowego Burka.
Do Kuligowa powracało życie.
DLACZEGO W MLECZARNI
NIE MA MLECZARNI?
reporter w akcji
Hallo, hallo, tu wasz ulubiony reporter z krainy kuligowskich łąk
mlekiem i miodem pły... tfu, no właśnie, zagalopowałem się. A propos kopytnych,
to trzeba Wam wiedzieć, że moją relację sponsoruje słynna Crufca f Truskafky.
A ja właśnie jako typowy mieszczuch, przyzwyczajony do oślizgłych woreczków
wypełnionych cieczą z kożuchami postanowiłem zweryfikować moje wiadomości
nabyte w starszakach i dociec, skąd się owo mleko bierze. Przemierzywszy
wiele kilometrów łąk nadbużańskich, brodząc wśród solanum tuberosum, przepytawszy
kilka zdziwionych krów, odwiedziwszy kilka miejscowych mleczarni, które
okazały się albo przetwórniami mniszka lekarskiego, albo miejscami, gdzie
miejscowa gawiedź rwie sobie mleczne zęby, doszedłem do jedynego wniosku:
fabryki białych kożuchów są typowo miejskim wynalazkiem. Nie wierzcie zatem
w te opisy rzekomych zawodów w dojeniu krów, których echa jakże często
są spotykane w naszej literaturze (chociażby: "Daj, ać ja pobruszę, a ty
poczywaj!", albo "Kończ Waść, wstydu oszczędź!"). Powiedzmy sobie szczerze:
w dobie postmodernizmu mleko powstaje jako produkt uboczny w produkcji
margaryny "Zocha". A jak powiada redaktor Krzysztof I.:
"...postmodernizm podsumowuje kilometry tłumaczeń niezrozumiałych
sensów."
Zatem - od mleka z daleka!!!
Wasz Gonzales
|
|
RUBRYKA DLA BULIQUE'A
Dwóch Łużyczan w jednym dopomogło mu powstać spod łupiących zaostrzonym
połyskiem kół drezyny. Som Nam Bulique'owi po siedmiu godzinach zmagań
nie objawił się jeszcze cudowny cud przemieszczania ziemi na wskroś. Odłożywszy
go ściągnął cugle przeznaczenia i, smagnąwszy biczem, spiął ostrogi. Koń
się nie pojawią.
Uważny radioamator dostrzeże konsternację, jakiej doznał koń. Zważywszy
jednak na absencję konia, Som Nam Bulique nie dzielił z nim bólu istnienia.
Nieustraszony rozbijał strzeliste po horyzont ryżowe źdźbła tym, czym jak
opiewa baskijski wieszcz E. Stachura, wyciosane są Meksykanki.
Przedzierał się, a w wędrówce ku słynnemu Xiang Tan paraliżował
opinię publiczną, ale Bulique'ów nie napotkał. Szła zaś drogą pewna liczba
Mandarynków Lewych, których napotkał.
- Wy jesteście Liczba Mandarynków Lewych?
- |
 |
- Bilet miesięczny i paczkę papierosów.
- Trzy pięśdziesiąt. A w ogóle jak leci?
- Nieźle, tylko śnił mi się dziś koń Przewalskiego.
- Niech wtem powstanie ów, na którem wzrok stężał bezimienny, a
pióropusz nienawistny brzemion siłą bezładu onego niechaj bęc. |
 |
Som Nam zmarł na kilka chwil dla dodania sobie kurażu. Zaistniał pod
Szanghajem, gdzie delegacje z mnogiej Azji Mniejszej rozkładały pod stopą
jago dywany. Były to perskie nieloty, wybrakowane odrzuty z odlewni, niemniej
krwiożerczy uśmiech Soma powalił go na materiał, rozkładał go nieubłaganie
opanowując każdy fibr tkanki włókna. Kawałkował, palił, pożerał przerażający,
błazeński śmiech, wykrzywiając czaszkę, przepoczwarzając na miałki proch
kości. Zniekształcone, powykręcane żebra walały się pod apokaliptycznym
jarzmem błyskawic. Som wstał. Naokoło roześmiane Chinki pędziły na rowerach.
Pani Zhou pełła. Zjadłszy wypił i
cdn.

MODAMODAMODAMODAMODA
MODAmoda
MODA
W dzisiejszych sezonie nie spodziewamy się wielkiej rewolucji,
ale warto zaznaczyć, że to właśnie szczegóły kształtują cały wygląd i obraz
człowieka w oczach innych. Tak, jak i w zeszłym roku, tegoroczny karnawał
nie obędzie się bez praktycznego i eleganckiego półpancerza, bez którego
pokazać się w wytwornym lokalu czy też na balu po prostu nie wypada. Półpancerz
- z kosztownej, hartowanej stali, napierśnik lśniący, z grawerowanymi okuciami
i ostrzonymi szpindlami, ma grubość 1,5 milimetra. Ani o milimetr więcej,
ani mniej. Nagolenniki i naramienniki w tym samym stylu, sznurowane do
wewnątrz, wywijane i wyłożone czerwoną, miękką skórką cielęcą. Co jednak
nowego? Ten model dominuje przecież od lat? No właśnie szczegóły. Hełm
koniecznie musi być półotwarty, z długim nosalem w kształcie drapieżnego
ptaka; orzeł będzie w złym guście, a sokoły, to już wy sami wiecie kto
nosi na chełmach... Za nabijanym ćwiekami pasem (szpindelki i srebrne inkrustacje
wykluczone)
nie jak dotąd buzdygan, ale nadziak lub poręczny korbach. I najważniejsze
- klapy! Nie ważne - szerokie czy wąskie - ale absolutnie i niezaprzeczalnie
z tyłu. W takim stroju robimy niezapomniane wrażenie na każdym raucie czy
nawet zwykłej bibce, nie mówiąc o Sylwestrze (Stallone). Taki półpancerz
gwarantuje nie tylko niewygniecione kanty po jeździe zatłoczonym tramwajem
- on daje nam pewność na miejsce siedzące. Cóż, ileż możliwości kryje za
sobą niewinny korbacz trzykulkowy... Wrogi tłum w przejściu podziemnym
to nic strasznego, gdy się ma na sobie taki strój. A warto dodać, że pranie
go jest niepotrzebne... Wadą - szczególnie zimą - jest twarz przymarzająca
do wnętrza chełmu. Cóż - na ten drobny mankament jest prosty sposób. Wystarczy
przykryć twarz kawałkiem bawełnianej ściereczki.
Dzisiejsza moda nie jest tak wymagająca jak kiedyś -
za to daje nam znacznie więcej niż tylko elegancki wygląd. Praktyczność
i pomysłowość projektantów nie znają granic. Dla państwa przygotowaliśmy
świąteczną niespodziankę: tnąc strony naszej gazety wzdłuż przerywanej
linii otrzymacie wykrój lewego nagolennika. Nie ma lepszego prezentu dla
prawdziwego mężczyzny i dżentelmena jak ciężki nagolennik od Saint-Laurenta.
Żak de Fraque
KOMIKS
 |
Walcząc z upadkiem jakości materiałów w "Słonecznych"
mamy dla was prawdziwą sensację przez duże SĘ. Miesiące ciężkiej pracy,
szpiegowania, przekupywania przekupnych, zastraszania strachliwych zaowocowały:
dziabnęliśmy dane dziarskim dziennikarzom DTV,
tak sprawnie ujawniającym wszelkie tajemnice konsumentom swojego programu.
Jak się dowiedzieliśmy oni skombinowali je z archiwum MSW i UOP. Po drobiazgowym
śledztwie nasz wiewióry dały nam cynk, że z kolei UOP po brawurowej akcji
(nie obyło się bez strzelaniny i scen łóżkowych) zdobym poniższe zdjęcia
kładąc trupem agentów Mossadu*. Głębiej w tą jakże drażliwą i ciekawą
sprawę już nie udało się wniknąć. Pozostają domysły, kto mógł jeszcze maczać
w tym palce - CIA, a może Eskimosi? KGB, a może Marsjanie? Oto nigdy nie
publikowane, absolutnie tajne, zdobyte z ogromnym trudem zdjęcia najbardziej
tajemniczej postaci naszych czasów: Świętego Mikołaja.
Jeżozwierz
|
 |
*Mossad - służby wywiadowcze Państwa Izrael.
Powrót do strony
głównej