Płyta rozpoczyna się od... hm... długich, cieńkich, zwisających rur. To znaczy - już od pierwszych taktów słychać
riff nawiązujący dośc mocno do tego, który można usłyszeć na początku Tubular Bells. Na dzień dobry widać nawiązanie
do lat 70-tych, kiedy Mike zaczynał swą przygodę z muzyką. W ten sposób Harbinger wprowadza nas w klimat nieco
sentymentalny, choć zdecydowanie różni się on od pierwowzoru. Nie trwa to na szczęście długo, bo kolejny utwór
Animus, rozpoczynający się spokojnymi, relaksującymi klimatami przechodzi do mocnych, wzniośle brzmiących akordów,
by po chwili gładko przejść do leniwego pejzażu malowanego strunami gitary i fortepianu jakie słychać w Shilouette.
Utwór rozpoczyna się pogodnie, by po kilku chwilach zmienić nastrój pełen niepokoju tak, jakby autor chciał
zilustrować uczucia towarzyszące eksploracji nieznanej, mrocznej groty. Na koniec niepokój ustępuje radosnemu
oczekiwaniu i w ten sposób opuszczamy Shilouette, aby wyjść na słoneczną równinę ilustrowaną przez utwór Shadba,
rozpoczynający się od łagodnego połączenia dźwięków instrumentów smyczkowych oraz dętych, a kończący się chórem
stanowiącym wstęp do burzy (The Tempest), która wita znajomym już riffem. To, co dzieje się dalej jest trudną do
opisania i równie piękną ilustracją burzy, która nagle się rozpoczyna, nagle się kończy, a po niej... Nie, nie
przychodzi spokój - przychodzi kolejna nawałnica, czyli utwór Harbinger Reprise. Dopiero piękny głos należacy do
Hayley Westenry uspokaja atmosferę i w ten sposób kończy się część pierwsza płyty - utworem On My Heart.
Część drugą rozpoczyna wschód słońca, czyli utwór Aurora. Rozpoczynają instrumenty smyczkowe, które budzą kolejne, i
kolejne, aż jasne tony otaczają nas ze wszystkich stron. W utworze znów można zauwazyc kilka nawiązań do
wczesniejszych utworów, lecz tak jak i wcześniej nie są one nachalne i rzec można, że zastosowane we właściwej
ilości oraz miejscu upiększają jedynie muzykę. Aurora kończy się dość nagła zmianą nastroju, przechodząc w
początkowo mroczną, a potem pełną nadziei linią utworu Prophecy przechodzącą w znany już wokal Hayley Westenry, a
dalej, znów niemal niezauważalnie w spokój delikatnych nut gitary Mike'a podkreślających tytuł kolejnego utworu
jakim jest Harmonia Mundi. Uspokajające dźwięki są jednak w końcu łamane poprzez smutne brzmienie oboju i w ten
sposób znajdujemy się po pełnej niepokoju drugiej stronie (The Other Side), która prowadzi nas wprost do wojennych
brzmień Empyreana. Przemarsz wojska kończy się dość raptownie i nagle pojawia się klamra spinająca całą płytę -
utwór który dla niepoznaki nosi tytuł Musica Universalis, a naprawdę powinien nosić tytuł 'The Orchestrall Bell' lub
jakoś podobnie. Kompozytorowi po raz kolejny udało się wykorzystać dawno już opracowany temat, który wydawało by się
jest tak oklepany, że nie można już nic nowego dodać. Jednak Mike potrafił i choć skojarzenie z 'Orchestral Tubular
Bells' samo się narzuca, to nie jest to zwykła kalka, a znalezienie kolejnego sposobu na reinkarnację od dawna już
zaszufladkowanych jako 'zakończone' nut.
Cóż mogę jeszcze dodać? Jest to chyba pierrwsza od czasu Voyagera płyta Oldfielda której wysłuchałem z przyjemnością
w całości, a za chwilę wysłucham jej ponownie i tak wiele razy. Polecam każdemu, kto lubi muzykę działającą na
wyobraźnię, a także pokazującą jak pieknie można ożywić to, co zdawać by się mogło, dawno już zostało
zakonserwowane.