Pionierskie i niepowtarzalne dokonanie dwudziestoletniego wówczas
multiinstrumentalisty, które zdefiniowało zasadniczo uprawiany przez
niego gatunek.
W początkach lat siedemdziesiątych mieszkał sobie w Londynie pewien
małomówny i nieśmiały samotnik, którego spośród szarych obywateli
mglistej stolicy wyróżniały co najmniej dwie cechy: ogromna
wyobraźnia
muzyczna i upór w dążeniu do realizacji swych wizji. Nastoletni
Michael
miał do dyspozycji zwykły magnetofon, skromne dość instrumantarium,
a
także techniczną smykałkę, która pozwoliła mu robić wielokrotne
muzyczne
"nakładki", przez co w toku żmudnego dogrywania poszczególnych
motywów z
chaosu wyłoniło się wymarzone dziełko - pierwowzór pierwszej części
"Dzwonów Rurowych".
Prawie półgodzinny utwór był gotowy już w roku 1970 - i tu pojawił
się
problem: co dalej? Na takie długie formy w muzyce rozrywkowej
pozwalali
sobie co prawda niektórzy (np. Pink Floyd - Atom Heart Mother),
jednak
tutaj - bez partii wokalnych, no i bez "nazwiska", sprawa była
ciężka.
Bite dwa lata trwały poszukiwania wytwórni, która byłaby
zainteresowana
tym kuriozum. Wreszcie udało się - w 1972 rozpoczęto nagrania, album
wydano w maju 1973. Okazało się, że warto było walczyć - płytę
doceniła
krytyka, zaczęło rosnąć niezbyt liczne, ale bardzo wierne grono
fanów.
Ale powróćmy do samej muzyki.
Otrzymaliśmy oto dwuczęściową (uwarunkowania "czarnej" płyty) suitę
praktycznie bez partii wokalnych, z pewnymi ciekawymi wyjątkami.
Pierwsza część, oparta na wcześniej przygotowanym "demo", rozpoczyna
się
od jednego z najbardziej charakterystycznych obecnie motywów
fortepianowych - pięknego, ekstatycznego i transowego w swej
powtarzalności. Znacie go na pewno wszyscy, świadomie bądź
nieświadomie.
Później dzieje się coś na kształt współczesnej wersji ravelowskiego
"Bolera" - dołączają kolejne instrumenty, motyw się rozrasta,
ewoluuje,
wzbogaca o przeróżne brzmienia instrumentów, intrygujące "odgłosy
paszczą".
To taka muzyką opowiedziana historia rodem ze snu czy krainy baśni,
pełna gitarowych dywagacji, klawiszowych historyjek, basowych peror,
subtelnych uwag dzwonków, dodatkowych "trzech groszy" fletu. No i
jest
jeszcze potężne wejście tytułowych dzwonów rurowych, bez którego
"Dzwony
Rurowe" nie byłyby "Dzwonami Rurowymi"... Wejścia kolejnych
instrumentów-aktorów tego niezwykłego spektaklu anonsowane są przez
głos
konferansjera (Oldfield oczywiście [oczywiście to nieprawda! przyp.webmastera]), co dodatkowo buduje dramatyzm
i
zagęszcza atmosferę przed dzwonową kulminacją. Po tej kulminacji
następuje rozluźnienie - na subtelnym fortepianowym tle ryczenie
jaskiniowca, w którego rolę wcielił się także sam twórca.
Później uspokojenie, Hammondzik, delikatniejsze tony, spokojne
granie,
no i na koniec Oldfield nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił kolejnej
niespodzianki - jest to folkowa irlandzka melodyjka w radosnej,
dziecinnej aranżacji. Pomysł zupełnie "od czapy", ale... trafiony!
Charakterystyczne jest to, że pomimo samotniczego podejścia do
muzyki
oraz wielkiego rozmachu kompozycji Oldfield raczej unikał
elektronicznych instrumentów - zdecydowana większość dźwięków
pochodzi
od "żywych" instrumentów.
Słuchając po raz n-ty "Dzwonów" wciąż dziwię się, jak można było je
skomponować bez sequencera, komputera, no i choćby wielośladowego
magnetofonu...
Hoga
nadesłał: Wojtek Kuśmierek