Pewnego dnia na początku lat 70. młody gitarzysta dokonał zabawnego
odkrycia. Bawiąc się wypożyczonym magnetofonem, za pomocą kawałka
tektury zablokował głowicę kasującą. W ten właśnie sposób zapisawane
były kolejne ścieżki demo genialnego "Tubualr Bells" Mike'a
Oldfielda.
Angielscy producenci nie od razu poznali się na klasie
osiemnastoletniego kompozytora. Był rok 1971, "złote strzały"
uciszyły
właśnie wielkich indywidualistów poprzedniej dekady: Jima Morrisona,
Jimiego Hendrixa i Janis Joplin. Listy bestsellerów okupowały
supergrupy: Yes z "Yes Album", Led Zeppelin z legendarną "Czwórką",
The
Rolling Stones ze "Sticky Fingers", Emerson Lake & Palmer z
debiutancką
"E.L.&P.". Jedynymi liczącymi się solistami byli członkowie
rozwiązanego
rok wcześniej The Beatles, startujący z solowymi płytami (z
"Imagine"
Johna Lennona na czele). Nikomu nie znany, chorobliwie nieśmiały
muzyk,
który z oczywistych względów nie był w stanie zaprezentować się na
żywo,
nie wzbudzał zaufania grubych ryb. Oryginalne demo spodobało się
dopiero
rok później niejakiemu Richardowi Bransonowi, przedsiębiorczemu
szefowi
sieci sklepów muzycznych Virgin (której dźwięczna nazwa miała
symbolizować brak doświadczenia Bransona w świecie show biznesu -
był tu
"dziewicą"). To on wyłożył pieniądze na nagranie longplaya i wysłał
Oldfielda do profesjonalnego studia. Towarzyszyło mu tam wprawdzie
trzech dodatkowych instrumentalistów, ale on sam wziął na siebie
partie
23 instrumentów. Młody artysta doskonale wiedział, czego chce, i
wywalczył sobie całkowicie wolną rękę w tworzeniu jedynego w swoim
rodzaju, autorskiego opus magnum. Po dziewięciu miesiącach
niepewności
"Dziewica" urodziła złote dziecko. "Tubular Bells" prędko osiągnęła
rekordowe wówczas nakłady (do dziś 16 milionów egzemplarzy), z
amerykańskich i angielskich list bestsellerów nie schodziła przez
pięć
lat (!). Z firmy Virgin uczyniła jedną z najpotężniejszych wytwórni
muzycznych świata, a z Mike Oldfielda - wschodzącą gwiazdę
progresywnego
rocka.
Na czym polega tajemnica "Dzwonów rurowych"? Inspirowany rockiem,
folkiem, muzyką klasyczną, Oldfield wyczarowuje gdzieś na ich styku
zdumiewająco spójną, oryginalną wizję artystyczną. Jego suita to
jakby
zwiastun autorskiej muzyki elektronicznej, grany jeszcze na
instrumentach akustycznych. Ten bardzo osobisty pejzaż muzyczny
określono trafnie "arcydziełem rocka słuchawkowego"; pełen
niepokojących
zwrotów melodycznych, transowych podkładów i uroczych, pastelowych
solówek, brzmi niekiedy jak ścieżka dźwiękowa nieistniejącego filmu
(w
istocie duży fragment wykorzystano później w "Egzorcyście"). Ale dla
mnie najważniejszy jest tu angielski humor. Słychać go w lekkości
łączenia motywów delikatnych z monumentalnymi, ciekawym
wykorzystaniu
ludzkiego głosu (zwłaszcza głosu "Mistrza Ceremonii" Viva
Stanshalla,
zapowiadającego kolejne instrumenty: "Grand piano... two slightly
distorted guitars... plus... tubular bells!" Super!), słodkich
"hollywoodzkich" chórków, piórkowania na banjo oraz wykończeniem
wszystkiego żarcikiem na parę mandolin w stylu country. To właśnie
lekkość i bezpretensjonalność czyni z tej monumentalnej suity utwór
ponadczasowy, uznany zarówno przez amatorów muzyki klasycznej, jak i
fanów progresywnego rocka (kto powiedział, że nie można go grać na
cymbałkach?).
Niestety, Mike`a Oldfielda dotknęła typowa przypadłość genialnych
debiutantów. "Dzwony rurowe" zabrzmiały po prostu tak potężnie, że
zagłuszyły jego wszelkie późniejsze dokonania. Po nagraniu ich
symfonicznej wersji z Orkiestrą Filharmoników Królewskich w 1975
nagrał
w prawdzie wiele interesujących płyt, jednak żadna nie powtórzyła
ani
artystycznego, ani komercyjnego sukcesu debiutu. Powoli spychany na
muzyczny margines, zyskał etykietę ckliwego, zapóźnionego romantyka.
Zahukany przez wyznawców rodzącego się punk-rocka, nękany depresjami
introwertyk poddał się wówczas terapii metodą Exegesis. Podobno
dzięki
niej przeszedł całkowitą przemianę osobowości. Faktem jest, że w
lata
osiemdziesiąte wkroczył już jako przytomnie myślący show biznesmen,
twórca chwytliwych przebojów (np. "Moonlight Shadow") wyśpiewanych
przez
jego siostrę, Maggie Reilly. Płyty "QU2", "Five Miles Out", czy
"Crises"
wywarły silny wpływ na ówczesny pop oraz new wave i new romantic (a
u
nas zwłaszcza na Budkę Suflera - porównaj w.w. utwór z Malinowym
Królem). Jednak z czasem etykieta twórcy hitów pop również znudziła
Oldfielda jako "męcząca i ograniczająca" i tak dochodzimy do...
"Tubular
Bells II", bezprecedensowego muzycznego remake`u, wydanego z okazji
dwudziestej rocznicy powstania pierwszej części. Artysta tłumaczy
swój
krok tak: Całe lata unikałem grania w stylu "Tubular Bells", podczas
gdy
wielu muzyków robiło odwrotnie. Podobno to producenci filmów i
reklam
namawiali ich do komponowania kawałków á la Tuby Oldfielda. W ten
sposób
moja muzyka stała się integralną częścią kultury masowej.
Powiedziałem
więc w wytwórni: "Może wreszcie ja też zacznę brzmieć jak
Oldfield?".
Sequel "Dzwonów rurowych" jest wygładzoną, rozbudowaną i bardziej
dynamiczną wersją pierwowzoru. Większość utworów - suitę podzielono
na
14 części - jest przekomponowana, a wszystkie są od nowa
zaaranżowane i
urozmaicone dodatkowymi liniami melodycznymi. Dzięki elektronice
Oldfield mógł właściwie zrezygnować z jakiejkolwiek pomocy
instrumentalnej i tylko funkcję "Mistrza Ceremonii" powierzył
angielskiemu aktorowi Alanowi Rickmanowi (podobno Viv Stanshall w
ostatniej chwili odmówił ponownego występu). Płytę promował teledysk
Sentinel, wyrafinowana perełka animacji komputerowej.
Wydawało się wówczas, że "w sprawie Dzwonów" Oldfield powiedział już
wszystko. Że niczym George Lucas z jego gwiezdną trylogią, poprawił
swoje największe dzieło za pomocą niedostępnej wcześniej techniki
komputerowej, realizując w całej okazałości swoją młodzieńczą wizję.
I
szlus. Niespodziewanie, latem tego roku - czyli w ćwierćwiecze
debiutu -
ukazały się "Tubular Bells III".
Zanim przystąpię do opisu płyty, kilka słów na temat jej powstania.
Wieść niesie, że wiąże się ono ściśle z Ibizą, hiszpańską wysepką,
na
której Mike wybudował swój dom. Prócz pięknych widoków (widocznych
np.
na okładce jego płyty Voyager), słynie ona z licznych klubów i
dyskotek,
które są punktem zlotów niemieckich producentów i DJ-ów. Tak
zwabiony
perspektywą wypoczynku, trafił Oldfield do europejskiego centrum
muzyki
dance. Z ciekawości zaczął chodzić do klubów, gdzie podpatrywał
pracę
DJ-ów i gdzie zaprzyjaźnił się z szefami niezależnych wytwórni. Z
jakichś powodów lansowana przez nich muzyka przypadła mu do gustu na
tyle, że sam zakupił specjalistyczny kombajn house Nord Lead i
nagrał
taneczną wersję wstępu do "Tubular Bells". (Niewykluczone, że w
międzyczasie przeszedł kolejną terapię, która tym razem
zdezintegrowała
jego osobowość). Jak sam twierdzi, efekt przeszedł jego najśmielsze
oczekiwania. Ludzie nie schodzili z parkietu, gdy wypróbował swoją
kompozycję w sąsiedniej dyskotece.
I tu nasuwa się kilka pytań. Czy w kontekście płyty, która nawiązuje
do
"Tubular Bells I", kamienia milowego w historii rocka - to ma być
komplement? Po drugie: po co na siłę włączać taki produkt do cyklu,
który dotąd stanowił pewną konceptualną całość? Cóż, odpowiedź jest
równie prosta, co zasmucająca: gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi
o
pieniądze. I wreszcie - czy Oldfield nie zdaje sobie sprawy, że
house
jest już dawno w odwrocie? Jeśli chciał odświeżyć swoją muzykę, to
dlaczego nie nagrał jej w stylu trip hop, hip hop, czy drum`n`bass?
Jego
miksy może zabrzmiałyby interesująco pięć lat temu. Dziś budzą
uśmiech
politowania, jak przejrzała piękność, która wbija się w przyciasne
(i
kompletnie niemodne) rajstopki z lycry.
No bo jak inaczej zareagować na archaiczne, house`owe przebitki w
otwierającym płytę "The Source of Secrets" (przerobiony nie do
poznania
"Sentinel"), czy zestawienie charakterystycznej gitary Mike`a z
klawiszami przeniesionymi żywcem z dancingu w Małkinii ("Jewel In
The
Crown")? W klimatach hard-rockowych angielski romantyk nigdy nie był
mocny, opuszczam więc kurtynę milczenia na utwór "Outcoast".
Piosenka
"Man In The Rain" to kolejna kalka z wspomnianego już "Moonlight
Shadow". Po kolejnym przesłuchaniu płyty pozytywną notę wystawiłbym
niektórym kawałkom z jej drugiej połowy: majestatycznemu "The Inner
Child", fortepianowemu "The Top of The Morning" oraz "Moon Watch",
pełnym gracji ukłonie w stronę folkowych korzeni. No, i "Far Above
Clouds", zamykającym płytę dynamicznym kawałku z biciem tytułowych
dzwonów, tym razem bez zapowiedzi Mistrza Ceremonii, za to z
dziecięcymi
samplami w stylu Deep Forest. Może jestem mało konsekwentny, ale na
pewno bardziej od Oldfielda, który na swoim kombajnie "ulepił" bodaj
najbardziej nierówną i niespójną płytę, z jaką się zetknąłem.
Pozostaje czekać na kolejną rocznicę roku 1973. Może ten wyjątkowy,
skomplikowany artysta jeszcze raz zmierzy się z cyklem, który rzuca
na
jego karierę na przemian światło i cień. Który wyznaczając etapy
jego
twórczego rozwoju, wzrusza, zachwyca i zadziwia już trzecie
pokolenie
fanów. Wierzę, że tym razem artysta weźmie w nim górę nad
chałturnikiem
i otrzymamy dzieło, które naprawi nadszarpniętą reputację swych
poprzedników. Może powinien w tym celu wyrzucić swoje syntezatory i
znowu zaszyć się w sypialni ze zwykłym magnetofonem? Jedno jest
pewne -
ze względu na hałaśliwe sąsiedztwo, ten nadmiernie chłonny muzyk
powinien jak najrzadziej otwierać okna.
Magazyn XL (11/98)
nadesłał: Wojtek Kuśmierek