Jeżeli istnieją jakieś granice ekskluzywnego i efekciarskiego opakowywania płyt kompaktowych, to w przypadku tego wydawnictwa Virgin pokazała, że można się do nich zbliżyć. Czteropłytowy stwór zapakowano co najmniej tak, jakby miała go zabrać kolejna misja na Marsa i tam pozostawić do odnalezienia innym cywilizacjom. Właściwie można by tak przypuszczać, gdyby nie zawartość czterech krążków...
Bo przecież do wydania trudno się przyczepić. Przezroczysty plastik pudełka okrywa interesujący, dziś już wręcz klasyczny design, polegający na ukazaniu dwóch skrzyżowanych gryfami gitar, akustycznej i elektrycznej, na tle czterech żywiołów. Im też mają odpowiadać cztery płyty, każda przedstawiająca odmienny "żywioł" muzyczny artysty. Do tego
w eleganckim kartoniku znajdziemy jeszcze 60-stronnicową książeczkę, zawierającą napisany przez Richarda Newmana i Dave'a Lainga życiorys artystyczny Oldfielda (podzielony na 7 rozdziałów i bogato ilustrowany doskonałymi zdjęciami, m.in. z sesji nagraniowych Tubular Bells i Incantations oraz z tras koncertowych) a także dyskografię, poczynając od Tubular Bells a na Heaven's Open kończąc. Całość grafiki wykonało Bill Smith Studio, odpowiedzialne także za późniejszy o kilka lat design albumu Guitars.
Chciałbym jednak wiedzieć, jaka idea przyświecała kompilatorom wybierającym utwory na poszczególne płyty. Otóż każdy, kto trochę interesował się twórczością Oldfielda wie, że choć jest ona niesłychanie różnorodna, to jednak da się poukładać w sensowne grupy.
Tym bardziej, że składanka powstała w listopadzie 1993 roku i nie było trudności
z zaklasyfikowaniem twórczości Mike'a z okresu lat 90-tych.
Pierwsza płyta ("ognista") to obie części Dzwonów Rurowych, kiedyś może rarytas ze względu na remastering, ale dzisiaj, przy niezliczonej liczbie remasterowanych wersji tego albumu atrakcja to jednak żadna. Potem początkowe dziewięć minut Hergest Ridge, urwane
w jednym z najpiękniejszych momentów tej suity - podczas sola na oboju. Logicznie chciałbym potem usłyszeć Ommadawn, ale usłyszę go dopiero na początku drugiej płyty. Tymczasem dorzucono mi trzy miniaturki: In Dulci Jubilo, Portsmouth i Concerto In C Vivaldiego.
Drugi krążek ("wodnisty") otwiera wzmiankowana pierwsza część Ommadawn, następnie, idąc za ciosem, On Horseback. Potem serwuje się nam w dużych ilościach miniaturki
z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Właściwie nie ma tu nic, czego nie można by znaleźć na innych składankach: przepiękna rozmowa gitar w genialnej aranżacji Wilhelma Tella Rossiniego, wzruszające First Excursion, prekursor Incantations, którego zresztą też nie zabrakło. Ale niestety wszystko psują wpadki... To, że Virgin zawsze traktowała Oldfielda lekceważąco, to wiemy. Ale kiedy wydaje się piękny box sztandarowego artysty własnej wytwórni, przyłożyć się do tego należy choćby dlatego, że przez szacunek dla odbiorcy nie wypada, by na takim wydawnictwie znajdowały się błędy. Bo przecież każdego chyba krew zaleje, jeśli drugą część Incantations, jednego z arcydzieł artysty, w dodatku jeszcze
z charakterystyczną partią śpiewu Maddy Prior nazywa się Part One, a koncertowa Polka, trwająca w rzeczywistości trzy i pół minuty, na okładce opisana jest jako utwór ponad
25-minutowy (uważne oko zauważy, że w rzeczywistości jest tam wpisany czas trwania pierwszej części Tubular Bells).
Płyta trzecia ("podniebna"), podobnie jak czwarta (z dmuchawcem) to, jeśli posługiwać się modną obecnie terminologią radiową "najlepszy mix przebojów lat 80-tych i 90-tych". Szkoda, że miniaturek nie zebrano osobno, piosenek osobno, zaś utworów z oficjalnie wydanych płyt nie ograniczono do minimum. Bo cóż z tego, że takiego pomieszania może
i dobrze się słucha, skoro rzeczy rzadkich mogło by wtedy znaleźć się znacznie więcej. Ale może zamierzeniem Virgin nie było tworzenie wytrawnej składanki dla koneserów, a może po
prostu nie chciało im się porządnie poszperać we własnych archiwach. Miło byłoby, gdyby słuchacze nie zrzeszeni w fanklubach i nie korzystający z dobrodziejstw internetu mogli nacieszyć swoje uszy rarytasami. A tak z rzeczy ciekawych można wymienić Afghan, instrumentalną wersję Tricks Of The Light oraz Legend (utwór ponoć opowiadający o Robin Hoodzie). Dwa pierwsze pochodzą z singla Tricks Of The Light 12" wydanego we Francji
w 1984 roku, ostatni zaś z wydanego w Hiszpanii singla Pictures In The Dark z roku 1985.
Co jeszcze? Holy podane jest w jednej z wersji singlowych. Szkoda, że tego samego nie uczyniono z Heaven's Open - byłoby trochę ciekawiej... Oczywiście wpadek ciąg dalszy - Geoffrey Downes, współproducent Magic Touch, legenda rocka, którego każdy szanujący się słuchacz tego gatunku zna doskonale, tu wymieniony jest jako "Downs". Czy Geoffrey za to na wytwórnię się obraził - tego niestety nie wiem...
W sumie można przyjąć, że składanka ta jest próbą podsumowania okresu działalności Mike'a dla Virgin. Wszystko jest ładnie opisane, sfotografowane, zapakowane, a na deser dorzucono kilka rarytasków. Miała też pewnie po trosze uzupełniać się z wydaną kilka lat wcześniej The Complete. Trudno rozstrzygać, która z tych składanek jest lepsza - to zależy od gustu kupującego i utworów, które wolałby na niej znaleźć. Tylko żal serce ściska, że trzecia (i jak dotąd ostatnia) pozycja z cyklu dużych składanek ("box'ów") artysty nadal muzycznie
i merytorycznie nie dorównuje opakowaniu i cenie, którą trzeba za nie zapłacić. Więc może niech któraś z wytwórni wyda w końcu porządną składankę Oldfielda. A jeśli nie - to niech przestaną to robić raz na zawsze i - miejmy nadzieję - ta będzie ostatnią...