Tą historię zna chyba każdy, kto interesuje się muzyką, a fani znają ją na pamięć, ale warto ją pokrótce przypomnieć.
Gdzieś około 1970 roku siedemnastoletni wówczas Oldfield rozpoczął szkicowanie swojej pierwszej poważnej kompozycji. Złożyły się na
nią zarówno nowe melodie jak i kompozycje z czasów, kiedy Mike grał w zespołach Barefeet czy The Whole World. Młody muzyk zaszył
się w wynajętym mieszkaniu gdzieś w Londynie i na zwyczajnym magnetofonie, blokując głowicę za pomocą kawałka tektury (co
umożliwiało mu zgranie kilku nakładek) nagrał blisko półgodzinną wersję demo, zatytułowaną pierwotnie Opus One, a dziś znaną światu
jako Tubular Bells Part One. Droga do wydania utworu była jednak trudna, Oldfield błąkał się po gabinetach szefów rozmaitych wytwórni
płytowych, których bezskutecznie próbował zainteresować tym, co stworzył. Większość nie wykazywała zainteresowania i odsyłała Mike'a
z niczym. W końcu jednak szczęście uśmiechnęło się do młodego artysty i trafił na Richarda Bransona, wówczas właściciela sieci
wysyłkowych sklepów płytowych oraz niewielkiego studia nagraniowego The Manor. Branson przeczuwając spory zarobek zgodził się pomóc
nieśmiałemu chłopakowi urzeczywistnić jego marzenia. Mike dostał do swej dyspozycji studio oraz do pomocy dwóch młodych inżynierów
dźwięku: Simona Heywortha i Toma Newmana. Od jesieni 1972 do wiosny 1973 roku pracował bez wytchnienia nagrywając ścieżkę za
ścieżką, stosując setki nakładek, własnoręcznie grając na prawie wszystkich instrumentach (w sumie prawie trzydziestu). Pierwsza
część została nagrana dość szybko ("Zawsze denerwowało mnie, że Tubular Bells zostały nagrane w takim pośpiechu. Ledwie miałem
czas, żeby nastroić gitary..."), druga zajęła kilka miesięcy, ponieważ Oldfield tworzył ją właściwie dopiero w studiu i potrzebował
czasu na dopracowanie poszczególnych fragmentów. Ażeby wydać album, Branson założył własną wytwórnię płytową Virgin Records, a
płyta, przemianowana ostatecznie na Tubular Bells, ukazała się 25 maja 1973 roku pod numerem katalogowym V2001. Oldfield później
w wywiadach przyznał się, iż ten dziwny numer wziął się z jego miłości do "2001 - Odysei Kosmicznej" Stanleya Kubricka.
Co mieści ten legendarny krążek? Wspomnianą dwuczęściową suitę właśnie. Dwa utwory.
Dwie ścieżki. I tylko dwie. Ale za to jakie... Rozpoczynają synkopowane dźwięki fortepianu, które układają się w klasyczny już
dziś motyw, jeden z najsłynniejszych nie tylko
w twórczości Oldfielda, ale i w całej historii
muzyki rozrywkowej. Do tego dochodzi brzmienie dzwonków, linia basu... Ktoś rzekłby: banalne. Od czasu do czasu słychać
mocniejszy akord, nadający muzyce ciekawy rytm. Temat buduje się dalej: delikatny motyw fletu, a zaraz potem lotny temat gitary i...
pierwsza kulminacja z uderzeniem dzwonu. Przez cały czas otacza nas mistyczna, nieco tajemnicza atmosfera, tło budują dzwonki
chromatyczne lub fortepian, na pierwszym planie słychać gitarę lub flet. Kilka ostrzejszych dźwięków, brzmienie zmienia się na
zdecydowanie rockowe. Mocna partia przesterowanego basu i muzyka znów wraca do pełnych delikatności, akustycznych gitarowych pasaży.
Znowu kulminacja - tym razem dobitniej słychać piękne, mandolinowe tremola. Zaraz potem bardzo ekspresyjne, jakby płynące prosto
z serca, solo akustycznej gitary...
Dzwony Rurowe to muzyka bogata w kontrasty, pełna zmian tempa i nastroju, a jednak niesłychanie przemyślana,
bez względu na to, czy będzie to unisono łkających gitar, czy ostra solówka. Partie męskiego chóru wydają się być wtrącone jakby
od niechcenia. W chwilę potem kilka niespokojnych akordów, uderzenie dzwonów rurowych, i... zalega chwilowa cisza. Po niej krótka
gitarowa impresja w hiszpańskim stylu, wyparta przez rytmiczny bas grający bluesowy, triolowy rytm, będący tłem dla kolejnych
instrumentów, zapowiadanych przez Mistrza Ceremonii: fortepian, gitary, w końcu dzwony rurowe i solenny finał...
Część druga jest bardziej stonowana, zupełnie jakby Oldfield chciał pozwolić słuchaczowi na odpoczynek... Sporo jest
tam partii akustycznych i powoli snujących się motywów. Nieco senne wejścia chóru, tym razem żeńskiego. Przerwane przez bicie w kotły
i gitary imitujące dudy. Po nich
następuje jeden z najbardziej charakterystycznych motywów na płycie: ryczenie i wycie na fortepianowym tle, ubarwione gitarowymi
wstawkami. Mike powiedział kiedyś, że chciał aby "znalazło się tam coś oryginalnego i dziwacznego zarazem. Wypiłem więc parę
podwójnych whisky i usiadłem do fortepianu wydając z siebie różne pomruki, warczenia i chrząkania." Stąd właśnie w spisie
instrumentów znalazł się Piltdown Man ("Człowiek z Piltdown"), co tłumaczyło fakt, iż Oldfield ryczał jak jaskiniowiec...
Wkrótce potem zaczyna się delikatny, liryczny fragment, który Mike grywał w początkach lat siedemdziesiątych na
koncertach z zespołem Kevina Ayersa. Płynne brzmienie organów Hammonda (grających jedną z ulubionych sekwencji akordów Mike'a)
oraz delikatne zawodzenie gitar są jakby wyjęte z większości art-rockowych produkcji tamtych czasów, Mike odcisnął jednak na
nich swoje niepowtarzalne piętno...
Jest jeszcze Sailor's Hornpipe - efektowne zakończenie, jakby dla przypomnienia folkowych korzeni artysty.
Irlandzka melodia w aranżacji Oldfielda brzmi jakby została napisana specjalnie do tej suity i dziwią się nieustannie ci, którzy
dowiadują się po raz pierwszy, że jest to utwór tradycyjny.
Kompozycja ta wstrząsnęła rynkiem muzycznym, po pierwsze dlatego, że przewietrzyła trochę skostniały styl progresywnego
grania, bo przecież jak dotąd nikt nie grał rocka w taki sposób. Po drugie był to również pierwszy utwór w historii muzyki
rockowej, gdzie jako główny instrument figurują... dzwony. Anglojęzyczni krytycy często używali w stosunku do tej płyty określenia
semi-classical ("pół-klasyczna"). Albumu tego nie da się właściwie porównać z żadnym innym dziełem, chociaż stopniowe budowanie
tasiemcowych, synkopowanych motywów kojarzyć się może z Maurice'm Ravelem i jego słynnym Bolerem. Zwraca uwagę aranżacja utworu,
rozpisanego głównie na żywe instrumenty - Mike rzadko korzysta z pomocy syntezatorów. Zadziwia bogactwo brzmienia przy wykorzystaniu stosunkowo
prostego instrumentarium i braku studyjnych sztuczek. Oldfield wpadł na wiele świetnych pomysłów, nie tylko aranżacyjnych,
ale także brzmieniowych, stając się inspiracją dla wielu innych artystów. Wiele lat później w wywiadach opowiadał, że na ostateczną
formę Tubular Bells miała duży wpływ niedoskonała wówczas technika, że wielu pomysłów nie udało mu się zrealizować. Ale mimo to,
na płytę złożyło się około tysiąca ścieżek. Mike i jego inżynierowie wykazali się więc sporym talentem studyjnym zgrywając cały materiał.
Wszystko to od razu doceniła zarówno publiczność, jak i krytycy: artystę okrzyknięto geniuszem, "człowiekiem-orkiestrą", "Muzykiem Roku".
Album zdobywał szybko platynowe płyty, a na listach przebojów utrzymywał się przez prawie pięć lat, z czego 13 tygodni
w pierwszej dziesiątce. Do dziś sprzedano około 20 milionów egzemplarzy Tubular Bells, co stanowi połowę sprzedaży wszystkich
dzieł Oldfielda. Trzeba przyznać, że jak na debiutancki album są to wyniki oszałamiające...